W odpowiedzi na krytykę projektu e-podręczników i zniekształcanie raportu prof. W. Gogołka

Niniejsza analiza jest przeprowadzona w ramach kampanii społecznej “Uwolnij podręcznik”. Postulujemy, by wszystkie zasoby edukacyjne finansowane ze środków publicznych były dostępne na otwartych licencjach, tj.: dostępne za darmo, z możliwością ich uzupełniania i aktualizowania przez nauczycieli, uczniów i rodziców.

Uwolnij podręcznik

W ostatnich dniach w mediach pojawiła się seria artykułów dotyczących ekspertyzy prof. Włodzimierza Gogołka, który na zlecenie Ośrodka Rozwoju Edukacji przygotował raport “Wpływ e-podręczników na rozwój psychosomatyczny uczniów”. Niemal wszystkie artykuły wykrzywiły przekaz ekspertyzy a ich autorzy przyczynili się do tego, że raport jawi się dziś obywatelom jako bezwzględna krytyka programu e-podręczników. Tak jednak nie jest – ekspertyza w rzeczywistoći jest wyważonym komentarzem do założeń e-podręczników i powinna być traktowana jako drogowskaz zawierający rekomendacje do tego, jak wdrażać nowoczesne rozwiązania w polskiej edukacji, by miała ona miano zrównoważonej.

Przodujący w krytyce projektu e-podręczników Artur Grabek z Rzeczpospolitej napisał tak:

“Do e-podręczników powinna być dołączana ulotka na wzór tej, jaką producenci lekarstw dołączają do farmaceutyków. Powinny się na niej znaleźć informacje dotyczące ryzyka utraty zdrowia przez uczniów. Tak brzmi konkluzja ekspertyzy prof. Włodzimierza Gogołka […]”

Profesor Gogołek w podsumowaniu faktycznie nawiązuje do takich ulotek, twierdząc że należy precyzyjnie opisać ryzyko utraty zdrowia przez uczniów, a nauczyciele i rodzice powinni wyrażać “świadomą zgodę na podjęcie takiego ryzyka”. Ekspertyza jest jednak w rzeczywistości dużo bardziej wyważona. W doniesieniach medialnych zabrakło też informacji, że zlecające je ORE (i pośrednio MEN) traktuje rekomendacje w niej zawarte jako sposób na poprawę programu e-podręczników. Ekspertyza nie jest więc, jak chcą tego media, bezwzględną krytyką, lecz wsparciem do programu – o ile jego realizatorzy uwzględnią te rekomendacje

Czy wypracowaliśmy koncepcję e-podręcznika?

Ekspertyza porusza szereg istotnych wątków, z którymi należy się zgodzić. Podstawowy dotyczy niedopracowania koncepcji e-podręcznika – faktycznie, w ramach projektu nie powstał dokument, który precyzowałby, co dokładnie rozumie się przez e-podręcznik, a przede wszystkim w jaki sposób ten podręcznik będzie wykorzystywany przez nauczycieli i uczniów – dając jasne wskazówki dla ich twórców.

Jednocześnie sytuacja nie jest aż tak zła, jak to opisuje prof. Gogołek – PCSS, jako partner technologiczny projektu, opracowało „Propozycję podstawowych założeń funkcjonalnych i technologicznych dla e-podręczników” – dokument zawierający podstawowe funkcjonalności platformy e-podręczników, organizację treści, ale też podstawowe scenariusze pracy z systemem. Byłoby lepiej, gdyby takie założenia opracował dedykowany, interdysycplinarny zespół – przede wszystkim by odejść bardziej od założeń czysto technicznych i funkcjonalnych. Podobnie, założenia te nie uwzględniają wprawdzie interesujących prof. Gogołka kwestii ergonomicznych – ale uznanie za podstawowy wymóg zgodności z WCAG i dbałość o wygodę korzystania osób z ograniczeniami wzroku jest krokiem w dobrym kierunku. (Przy okazji, przypominamy że KOED opracował rekomendacje technologiczne dla e-podręczników).

Jaka technologia dla e-podręcznika?

Także przyjęty model technologiczny – przede wszystkim budowanie podręczników na bazie technologii HTML5 (a nie w formie PDFów, jak to robi obecnie WSiP) jest zgodny z wizją prof. Gogołka, który postuluje uniwersalność – uniezależnienie treści od platformy sprzętowo – programowej. Ta faktyczna uniwersalność e-podręcznika wymaga zresztą podkreślenia, i wyjaśnienia. W toczącej się dyskusji każdy przyjmuje na własny użytek wizję sprzętu, na którym działa e-podręcznik – wiele osób pisze na przykład o tabletach. MEN, komentując kwestię szkodliwości patrzenia w ekran komputera lub tabletu dla wzroku, wspomniał o możliwości wykorzystania (pasywnych) e-czytników. Profesor Gogołek w udzielonym dla „Polska The Times” wywiadzie skomentował to w sposób następujący:

„na stronie MEN jest zgoda na zawartą w ekspertyzie sugestię co do rozważenia stosowania wyświetlacza e-ink. Zatem wszystkie, opracowane już materiały multimedialne są do wyrzucenia. E-ink nie wyświetla wideo!”

Tymczasem uniwersalność treści e-podręcznika, dodatkowo pomyślanego jako podręcznik „atomowy” (a więc łatwo dzielący się na części, które można dowolnie składać) oznacza, że może on być jednocześnie wersją tekstową na czytnik, kolekcją filmów do pokazania na rzutniku lub e-tablicy, albo nawet …. wersją drukowaną. To wątek pomijany niemal przez wszystkich. Otwarty e-podręcznik może być także podręcznikiem drukowanym: przez drukarnię obsługującą szkołę w nowym modelu wydawniczym, przez uczniów w domach, przez szkoły na szkolnej drukarce lub kserokopiarce. Zauważył to Jacek Maj z „Dziennika Internautów”:

„To proste. Trzeba zrobić także otwarte papierowe podręczniki, które można pobrać i wydrukować. Oczywiście elementy e-podręcznika też da się drukować, ale może warto zrobić coś typowo papierowego, żeby ludzie nie martwili się za bardzo o zdrowie dzieci?“

Miejscami sądy prof. Gogołka dotyczące sprzętu są przy tym dość arbitralne. Na przykład wówczas, gdy stwierdza, że:

“W kontekście doboru sprzętu teleinformatycznego, ważny jest profesjonalizm oceny wybieranych do wspomagania edukacji narzędzi teleinformatycznych. Wskazuje na to kreowana przez producentów i dostawców oraz firmy telekomunikacyjne moda na te urządzenia. Ostatnio jaskrawym przykładem tego są mało funkcjonalne tablety”.

Co ze zdrowiem uczniów?

Sygnalizowany przez prof. Gogołka problem utraty zdrowia jest na pewno sprawą ważną. Tylko wykracza ona poza kwestię e-podręcznika: jeśli ekrany tak nam szkodzą, to trzeba też coś zrobić z korzystaniem przez dzieci ze sprzętu elektronicznego w domach. Dzieciom szkodzi też telewizja, na którą patrzą równie wiele, co na ekran komputera. A jeśli rzeczywiście mamy szykować, jak sugeruje prof. Gogołek, ulotki o zagrożeniach (co, rozumiane umownie, nie jest złym pomysłem), to przygotujmy je dla wszystkich technologii edukacyjnych, łącznie z książkami (“czytanie po ciemku niszczy wzrok”…). A na szali połóżmy nie tylko kwestie związane z wzrokiem, ale też wadami kręgosłupa związanymi np. z noszeniem ciężkich tornistrów pełnych (papierowych) książek.

Przy tym ekspertyza zdaje się zakładać (choć nie jest to powiedziane wprost), że e-podręcznik – na jakiejkolwiek platformie technologicznej – będzie wykorzystywany non-stop. Tak najprawdopodobniej nie będzie, łatwo na przykład wyobrazić sobie, że elektroniczne podręczniki będą używane razem z papierowymi ćwiczeniami. Dokumenty rządowe, wymieniane przez prof. Gogołka, zakładają średnio 6 godzin tygodniowo – nieco ponad godzinę pracy z komputerem lub tabletem dziennie.

Wydaje się więc, że kwestii ergonomii należy poświęcić jeszcze więcej uwagi, oraz bardziej szczegółowe opracowania. Tak, by wziąć pod uwagę możliwe ryzyka – jednocześnie realistycznie zakładając konieczność życia przyszłych pokoleń w środowisku silnie zdominowanym przez sprzęt komputerowy.

Kwestie ergonomii wykraczają daleko poza zagadnienia związane z otwartością, które nas interesują. Należy jednak pamiętać, że to otwartość na poziomie prawnym jest gwarantem neutralności technologicznej. Ta z kolei umożliwia dowolne poprawianie i dostosowywanie ergonomii podręczników – np. pozwala swobodnie je drukować (czego nie da się zrobić, ze względów prawnych z komercyjnymi e-podręcznikami – w ich przypadku trzeba sobie wersję papierową kupić, płacąc jeszcze raz).

Co wiemy o stosunku nauczycieli do e-podręczników?

Najsłabszą częścią ekspertyzy jest ta dotycząca poglądów nauczycieli. Prof. Gogołek kwestionuje wyniki ankiety przeprowadzonej przez ORE (faktycznie, nie opartej na losowej próbie nauczycieli – ale przeprowadzonej na ponad 5000 nauczycieli) – ale sam opiera się na wynikach równie nieprecyzyjnego statystycznie badania, przeprowadzonego na jedynie 120 nauczycielach.

Prawdę poznamy jedynie wówczas, gdy ktoś przeprowadzi reprezentatywne badanie – co nie powinno być trudne biorąc pod uwagę możliwości systemu edukacji (ale nikt mimo to tego nie zrobił).  Tu należy też zgodzić się z rekomendacją prof. Gogołka, że program e-podręczników wymaga ewaluacji : „badań empirycznych umożliwiających dokonania jednoznacznego bilansu korzyści i kosztów […]”. Wpisana obecnie w program ewaluacja prowadzona przez IBE (jej wyniki podobno będą wkrótce dostępne), jest zbyt ogólna i nie dostarczy nam wystarczającej wiedzy na temat funkcjonowania e-podręczników w szkole.

Należy też przypomnieć o dodatkowym komponencie badawczym programu „Cyfrowa szkoła”, prowadzonym przez MAiC. Miał on dostarczyć właśnie takiej wiedzy – niestety  po roku od rozpoczęcia realizacji nie ma wieści o przebiegu tego projektu lub jego wynikach.

Nie rozumiem natomiast idei opierania rekomendacji na opiniach nauczycieli – skoro zakładamy, że mają oni niewielkie kompetencje korzystania z technologii cyfrowych. Przykładowo, zamiast pytać nauczycieli o sugerowaną liczbę godzin nauki wspomaganej komputerami i wyciągać z tego mało mówiącą średnią, należałoby oprzeć się na zdaniu wybranych ekspertów. Ogólnie rzecz biorąc wdrażając nowe rozwiązania tylko do pewnego stopnia można korzystać z wiedzy osób głęboko osadzonych w dotychczasowych strukturach i metodach nauczania.

Podsumowując:

Raport podoba mi się w miejscach, w których obiektywnie ocenia sukcesy i trudności, wady i zalety programu e-podręczników. Zgadzam się ze stwierdzeniem, że:

“Pogodzenie dwóch sprzecznych racji: niemożności odkładania wdrożenia e-podręczników na odległą przyszłość i konieczność przeprowadzenia badań nad potencjalnymi korzyściami i zagrożeniami z tego wdrożenia, wymaga przygotowania odpowiedniej strategii i metodologii przeprowadzenia takich badań”.

Jednak miejscami raport odbiega od obiektywizmu, gdy na przykład bez odpowiedzi pozostaje postawione, dramatyczne pytanie:

“Czy nie zapomniano o uniwersalnej zasadzie primum non nocere?”

lub też przedstawiony jest wywód o ograniczaniu kontaktu z innymi uczniami i wyobcowania, z powodu patrzenia na podręcznik na ekranie. Wydaje się, że dokładnie takie same są skutki patrzenia w książkę – trudno wtedy patrzeć na nauczyciela lub kolegę.
Podobnie niezrozumiała jest dla mnie idealizacja obecnej szkoły – stwierdzenia o “subtelności pełnego wywodu zawartego podczas tradycyjnej lekcji”, czy “kontaktem międzyludzkim z udziałem nauczyciela – między mistrzem i uczniem”. Bardziej wierzę tym ekspertom, którzy przedstawiają uśrednioną polską szkołę jako zdominowaną przez niedouczonych belfrów, którzy nic wspólnego z “mistrzami” nie mają, a edukację opierają na przestarzałych, nadmiernie zhierarchizowanych i odtwórczych modelach uczenia.

*

Dwa tygodnie temu miałem okazję wysłuchać wystąpienie Dariusza Andrzejewskiego, dyrektora Samorządowej Szkoły Podstawowej nr 6 we Wrześni. Opowiadał on o ponad 5-letnim doświadczeniu szkoły we wdrażaniu komputerów do procesu nauczania i oswajaniu z nimi przede wszystkim nauczycieli. Odniosłem wrażenie, że szkoła we Wrześni wdraża komputery bez zbędnego hurra-optymizmu, jednocześnie nie bojąc się technologii. Rozsądny plan stopniowego wdrażania oswoił z komputerami nawet najbardziej staroświeckich nauczycieli. A przede wszystkim, zdaniem Andrzejewskiego, swoisty pilotaż, jaki prowadzi, obył się jak dotąd bez znaczących problemów: sprzęt dość płynnie wszedł do życia szkolnego.
Sam Andrzejewski mówił, że chciałby przeprowadzić solidną ewaluację ich doświadczeń. Ale jego przykład pokazuje, że nawet bez szczegółowych wytycznych dotyczących korzystania z e-podręcznika, a tym bardziej bez ostrzeżeń takich jak na lekach, można rozsądnie wdrażać e-podręczniki i sprzęt komputerowy w szkołach.