Creative Commons i kot Schrödingera
Dawno mnie tak nic nie zdziwiło, jak buzz wokół decyzji Flickr, serwisu hostującego zdjęcia amatorów i profesjonalistów z całego świata, że będzie sprzedawać zdjęcia swoich użytkowników. Pomysł dotyczy zdjęć zamieszczonych na licencjach Creative Commons zezwalających na komercyjne wykorzystanie. Najbardziej dziwi oburzenie samych użytkowników – czyli ludzi, którzy świadomie objęli swoje utwory licencją CC BY. A zaraz na drugim miejscu naiwność niektórych uzasadnień.
Najłagodniejsze zarzuty są takie: postawiono użytkowników przed faktem dokonanym, można było to załatwić inaczej. Czyli dokładnie jak? Wysłać maila o treści: „Drogi użytkowniku/czko, zamierzamy sprzedawać to, co pozwoliłeś/łaś światu sprzedawać. Co prawda nie wiemy jeszcze, czy wielkoformatowe wydruki zdjęć Twojego obiadu albo stóp na plaży ktoś w ogóle będzie chciał kupić, ale czuj się powiadomiony/a”. Wychodzi na to samo: kto się ma wkurzyć, ten się wkurzy i tak.
Wydaje mi się, że ludzie chcą się dzielić w teorii, a w praktyce – to już zależy z kim. Tylko, że licencja CC BY nie oznacza „bierz, kiedy mam humor” albo ‘bierz, jeśli cię lubię”. Czytajcie mały druk, chciałoby się powiedzieć, ale to jest napisane całkiem dużym drukiem – CC BY oznacza „bierz i oznacz autorstwo”.
Niektórzy piszą wprost: „nie chcę, żeby licencja CC BY oznaczała ‘możesz ze mnie zedrzeć’”. I dalej o tym, że całe to zamieszanie obnaża słabość licencjonowania CC. Otóż nie – licencjonowanie CC może nie jest doskonałe, jednak zamieszanie to obnaża tak powszechne jak i fundamentalne niezrozumienie zasad korporacyjnej gry. Oddawanie wytworzonych przez siebie treści korporacji, a potem narzekanie, że ta korzysta z nich zgodnie z prawami, jakich jej dobrowolnie udzieliliśmy, jest zwyczajnie naiwne.
Inni z kolei narzekają, że Yahoo, właściciel Flickra, nie dzieli się pieniędzmi z autorami. Oczywiście niby nie musi, ale byłoby miło. Jen Simmons pisze w tekście o zdzieraniu przy użyciu CC BY, że licencje Creative Commons były tworzone przez ludzi i z myślą o ludziach, w świecie, w którym nie istniała jeszcze „toksyczna kultura chciwości i zysku za wszelką cenę”. Kto nie spał od roku 2001, ten wie, że przez te 13 lat licencje te nie stały się obowiązkowe. Jeśli nie czujesz się dobrze z tym, że użycie komercyjne nie ma jasnej definicji, możesz zastrzec wszystkie prawa. Dzielenie się jest pewnym ryzykiem i ostrożni wcale nie muszą się na nie godzić.
Cała kontrowersja pokazuje też, jak bardzo system własności intelektualnej przeorał nam głowy, obojętnie jak oświeceni się sobie wydajemy rano przed lustrem w dobry dzień. Szkoda mi trochę tych rozczarowanych autorów, którzy spali spokojnie aż tu nagle zobaczyli zysk Yahoo i czują się okradzeni. Podobnie okradziony czuje się Kazik, który pewnie ma kłucie w sercu oraz czkawkę za każdym razem, kiedy wchodzę na stronę Straty Kazika.
Tylko tak jak Kazik nie zarobi na mnie ani grosza, gdyż nie kupiłabym jego płyty; a piosenkę, którą lubię słucham tylko wtedy, gdy wyskoczy mi w sugestiach na Youtube – tak ja nie zarobię na zdjęciu filiżanki, które zrobiłam w przypływie twórczej frustracji przy pisaniu. Jeśli na tym zdjęciu zarobi Flickr to nie dlatego, że ja jestem pierdołą, a Flickr rekinem biznesu.
Flickr być może zarobi na moim zdjęciu, bo w dzisiejszych czasach zarabia się na wartości dodanej. Yahoo ma to, czego nie mam ja – użytkowników, dział sprzedaży i minimalny marginalny koszt przełożenia cyfrowego zdjęcia na dowolną fizyczną powierzchnię dzięki efektowi skali. W tym przypadku korporacja niczego mi nie zabiera, bo ja nie dostarczę nikomu wartości dodanej w postaci skutecznego dotarcia do klienta, całej obsługi zamówienia i dostarczenia towaru. Nie obranduję się w sposób atrakcyjny dla kogoś, kto jest daleko i mnie nie zna. Słowem, jeśli chcę zarobić – nie ma wyjścia, trzeba iść jutro do pracy.
Dlatego też w przypadku monetyzowania treści dobrowolnie otwartych przez użytkowników, korporacja wyjątkowo zawiniła jedynie tym, że jest korporacją i ustala zasady gry, które ludzi nie obchodzą, gdy trzeba kliknąć „zgadzam się na zasady korzystania z serwisu”, a uwierają gdy są egzekwowane w praktyce. Winne są nasze płynne czasy, w których zysk na twórczości jest niczym kot Schrödingera – jest i jednocześnie go nie ma, w zależności od tego, kto otworzy pudełko.