Po(d)kręcony plagiat Naszego Elementarza
Jak donoszą Newsweek i Gazeta Wyborcza wydawcy twierdzą, że rządowy darmowy podręcznik dla pierwszoklasistów to plagiat.
Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne przedstawiły dziennikarzom opracowanie, w którym wykazują, że około trzydziestu fragmentów rządowego „Naszego Elementarza” jest opartych na rozwiązaniach z podręcznika, nad którym WSiP pracuje od 2011 r. (podręcznik nie został jeszcze wydany) oraz na tekstach lub ilustracjach umieszczonych w elementarzu wydanym przez WSiP w 1993 r.
Na przykład literki „ś” dzieci miały się uczyć na historyjce o ślimaku, który ślizgał się po kapeluszu grzyba, a literki „j” na historyjce o jajkach na omlety. Autorką tamtego elementarza WSiP, jak i „Naszego Elementarza” MEN jest Maria Lorek, ilustracje do obu podręczników tworzyło między innymi dwóch grafików, którzy wcześniej pracowali w WSiP.
Według GW w „MEN panika. Ludzie od podręcznika wycinają teraz wszystkie podobieństwa: ślimaczki i omlety. Nie damy się WSiP.”
Panika ta nie jest uzasadniona. Formalnie, zgodnie z prawem autorskim, karane jest „przywłaszczenie sobie autorstwa czyjegoś utworu”, czyli innymi słowy naruszenie osobistego prawa autora do oznaczenia (bądź nie) utworu swoim nazwiskiem. Takie działanie potocznie określa się mianem plagiatu.
Tymczasem, czytając argumenty WSiP ze zdumieniem zauważamy, że Maria Lorek popełniła plagiat na własnym tekście z 1993 r.! Wbrew temu co twierdzą wydawcy, nie jest to możliwe. Prawa autorskie majątkowe mogą przysługiwać wydawcy, ale prawa osobiste (w tym prawo do autorstwa dzieła) przysługują twórcy. W tej sytuacji, to tylko Maria Lorek mogłaby mieć pretensje do MEN o przypisanie Naszego Elementarza (lub jego fragmentów) innemu autorowi. Ale przecież nie może mieć pretensji skoro elementarz podpisany jest jej nazwiskiem a MEN chwali się, że to właśnie Maria Lorek jest twórczynią podręcznika!
Zatem o plagiacie w tym wypadku mowy być nie może, przynajmniej w „klasycznym” rozumieniu tego pojęcia, czyli rozumianym jako „odebranie autorstwa”. Można rozważać inne naruszenie praw autorskich, na przykład rozpowszechnienie utworu lub jego fragmentów bez zgody uprawnionego (w tym wypadku wydawcy, któremu przysługują autorskie prawa majątkowe).
Inna sprawa, czy w ogóle mogło dojść do naruszenia prawa autorskiego.
WSiP twierdzi, ze autorzy rządowego podręcznika skopiowali POMYSŁY i rozwiązania z podręcznika WSiP z 1993 r. oraz te niepublikowane, nad którymi redaktorzy i autorzy WSiP obecnie pracują.
Problem w tym, że pomysły (idee, informacje, fakty, dane) nie podlegają ochronie prawa autorskiego. Prawo autorskie chroni UTWÓR, czyli oryginalną, twórczą formę wyrażenia pomysłu.
Na przykładzie podręcznika: sam pomysł nauczania o literce „ś” przy wykorzystaniu historii ślimaka nie jest chroniony. Chronione (jako utwory) będą tekst i ilustracje w podręczniku. Najprościej mówiąc, aby mówić o naruszeniu praw autorskich trzeba wykazać, że autorzy Naszego Elementarza posłużyli się tym samym tekstem i ilustracjami (tymi samymi utworami) lub że skopiowali elementy twórcze z podręcznika z 1993 r. Jeżeli ich tekst i ilustracje znacznie się różnią mamy do czynienia z odmiennymi utworami powstałymi w oparciu o tę samą inspirację ślimakiem ześlizgującym się z kapelusza grzyba.
Gdyby prawo autorskie chroniło pomysły, nietrudno sobie wyobrazić, że przez wiele lat Arthur Conan Doyle (autor cyklu powieści o Sherlocku Holmesie) mógłby mieć monopol na pisanie powieści detektywistycznych, a William Wyler (producent „Rzymskich wakacji”) na kręcenie komedii romantycznych.
Jednym słowem wydawcy po raz kolejny używają „naciąganych” argumentów poniżej pasa, żeby chronić dochodowy rynek komercyjnych podręczników szkolnych. Po raz kolejny mamy do czynienia z czymś nazywanym z angielska „copyright trolling” – zarzutami nieuzasadnionymi, ale służącymi zastraszeniu drugiej strony.
Sugerowanie, że unikalną własnością intelektualną jest na przykład pomysł, by pokazywać na palcach liczbę trzy, lub uczyć litery „k” na przykładzie słowa „kot” jest niedorzeczne. To podstawowe „klocki” związane z uczeniem podstawowych kompetencji, takich jak liczenie i czytanie. Ten negatywny przykład daje argument za tym, by podstawowe materiały edukacyjne, takie jak podręcznik, traktować jako dobro wspólne.
Przykład domniemanego plagiatu przedstawiony przez WSiP. Zastrzeżoną własnością intelktualną ma być „sposób prezentacji monografii liczby”.
We wrześniu 2012 r., pisaliśmy o podobnym ataku wydawców.
Wówczas atak skierowany był przeciwko konsorcjum, które miało przygotować e-podręczniki. Wydawcy straszyli rząd i konsorcjum naruszeniem przepisów ustawy o zwalczaniu nieuczciwej konkurencji oraz ustawy „antymonopolowej” (czyli o ochronie konkurencji i konsumentów). Napisali też na polski rząd donos do Komisji Europejskiej zarzucając rządowi, że finansuje e-podręczniki przez co niszczy konkurencje na rynku wydawniczym.
Pisaliśmy wówczas i dziś uważamy tak samo, że nie da się całkowicie przewidzieć skutków i wpływu na rynek takich działań nowatorskich, jak tworzenie e-podręczników, czy wprowadzanie darmowego podręcznika dla pierwszoklasistów. W tej sytuacji należy dążyć do wspólnego, rzetelnego zbadania i opisania tych skutków, w oparciu o dostępną wiedzę. A także do wspólnego wypracowania modelu współistnienia publicznych i komercyjnych zasobów edukacyjnych. Dążenie do tego stanu wymaga przyjęcia innej perspektywy i odejście od założenia, że grozi nam zniszczenie rynku przez otwarte zasoby edukacyjne.
Autorką tekstu jest mec. Helena Rymar